sobota, 29 maja 2010

z buenos o tym co za nami...

Kochani,
od 3 dni jesteśmy w Buenos Aires. Miasto czaruje nas i urzeka na każdym kroku dlatego tak trudno znaleźć czas na bloga. Do tego dochodzi zmęczenie nagromadzone podczas 3_tygodniowego rejsu - staramy się powoli odespać to wstawanie na wachtę o 4 rano... Ale nie narzekamy. Warto było - właśnie takie rzeczy się wspomina za 20 lat!!!
Z przyjemnością przeglądam stare zdjęcia i zabieram się do opowiadania Wam co nas spotkało po opuszczeniu Puyuhuapi, w którym o mało co nie wydarzyła się opowiedziana już świńska tragedia.
Aby wydostać się z tego miasteczka mogłyśmy albo czekać na bardzo drogi i rzadko spotykany autobus albo po raz kolejny spróbować szczęścia wyciągając z uśmiechem palec w stronę opustoszałej drogi.



Liczyłyśmy na powtórkę cudu z Santa Lucia. Tubylcy twierdzili, że mamy słabe szanse na zatrzymanie jakiegoś samochodu gdyż takowe prawie wcale tedy nie jeżdżą. Tym bardziej postanowiłam nie przegapić żadnej szansy. W którymś momencie w zatoczkę po drugiej stronie ulicy wjechał stary pick-up, który holował jeszcze starszy grat osobowy. Paulina spojrzała na mnie z niedowierzaniem widząc, ze ruszam w stronę kierowcy. Jeszcze większe oczy zrobiła gdy zaczęłam ja wołać, ze jedziemy. Okazało się, ze Panowie [kierowca pick-upa oraz młody chłopak, który prowadził holowane auto] jada do Coyhaique - kolejnego miasta na naszej mapie podroży. Lojalnie ostrzegli jednak, ze podroż potrwa długo gdyż droga jest szutrowa, wiedzie przez strome góry a nasza prędkość będzie niewielka ze względu na ciągnięty samochód.
Mimo takiej powolnej perspektywy z zapałem zapakowałyśmy plecaki na pakę i ulokowałyśmy się w zagraconym samochodzie.



Nie spodziewałyśmy się, ze linka i pręt do holowania będą się co pół godziny urywać albo luzować, ze silnik się zagotuje, nie będzie gdzie kupić benzyny i będzie trzeba robić przerwy techniczne. Dzięki takim atrakcja przebycie ok. 220 km zajęło nam 7 godzin!!!




Sprawdziła się też na szczęście przepowiednia o malowniczej drodze przez góry...



Uroku dodawała gęsta mgła... i to, ze minęły nas może 3 samochody jadące w przeciwnym kierunku.






Kierowca okazał się mechanikiem a wieziony samochód autem znajomej, który obiecał naprawić.
Panowie podwieźli nas pod sam hostel - Koch Hostel znajdujący się w spokojnej części miasta.
Już pierwszego dnia poznałyśmy w hostelu belgijskich braci, którzy przemierzali Amerykę Poludniowa na motorkach. Nie byłoby to aż tak dziwne, gdyby nie fakt, ze bracia nigdy wcześniej nie jeździli na dwóch kolkach. Prawo jazdy na motor oraz motory kupili w Ekwadorze. Po miesiącu opanowali sztukę poruszania się na motorach na tyle dobrze aby ruszyć w drogę. W momencie, gdy się poznaliśmy mieli już za sobą około 11 tys.km i jechali dalej. Jak się miało okazać to nie było nasze ostatnie spotkanie z motorowymi braćmi.



W Coyhaique [50000 mieszkańców] nie ma wielu atrakcji turystycznych... Ruszyłyśmy wiec podziwiać kolejny park narodowy na naszej trasie - Reserva Nacional Coyhaique.







Za cel postawiłyśmy sobie dotarcie do Laguna Verde. Nie był on zbyt ambitny - ok 3 godzin drogi - ale na szczycie i tak było trzeba odpocząć ;)


Widok z gór na miasto. 




Z muzyka w uszach i kwiatem we włosach :)


 


Laguna Verde


 


 


Na koniec tradycyjnie już Pauliny zdjęcie przy znaku :) 


 


W drodze powrotnej miałyśmy kolejny sukces autostopowy. Do miasta podwiozła nas pani doktor, która przyjechała tu z Kuby. Aby tego dokonać musiała zawrzeć fikcyjny związek małżeński z Chilijczykiem. Nigdy jednak nie wyszła ponownie za maż - uważa ze tutejsi mężczyźni są zbyt poważni, sztywni i wszystko biorą na serio - nie to co wyluzowani Kubańczycy...