piątek, 9 kwietnia 2010

Segunda cabalgata - czyli na końskich grzbietach po raz drugi ;)

W niedzielę pomimo brzydkiej pogody ruszyłyśmy na zaplanowana wyprawę w góry. Trasa wynosiła około 40 kilometrów (20 pod górę i 20 z góry) a pokonać ja miałyśmy na koniach. Celem była Antillanca - ośrodek narciarski, który mieści się w Parku Narodowym Puyehue na zboczach wulkanu Casablanca.
Do tego miejsca narciarze docierają od strony Osorno - drogą. My dotarliśmy tam od drugiej strony góry - przedzierając się przez rzadko uczęszczane, wąskie i strome ścieżki górskie.




Już po minucie od zajęcia miejsca w wygodnym siodle zorientowałyśmy się, że nasze konie mają zupełnie inne usposobienie niż te, których dosiadałyśmy poprzednio. Rumaki w Pucon były bardzo oporne na polecenie galopu. Nasze górskie ogiery potrafiły albo iść stepa albo galopować. Przyciśniecie łydkami oznaczało zatem komendę do galopu.
Na dobry początek musieliśmy przeprawić się przez rwąca i szeroka rzekę o kamienistym dnie.
Pogoda nie dopisywała i po około godzinie wjechaliśmy w chmury, które nie dawały nadziei na piękne widoki ze szczytu.




Wiele raz ścieżka była tak stroma i błotnista ze zsiadałyśmy z koni i ciągnęłyśmy je za sobą.





Tak jak obiecywał nam przewodnik - tubylec po przekroczeniu pewnej wysokości chmury zostały pod nami i mogłyśmy podziwiać obiecane widoki.





Z góry mogłyśmy podziwiać pięć wulkanów i piękne pasma górskie.





Gdy konie poczuły wreszcie wiatr w grzywie i roztoczyły się przed nimi bezkresne drogi... galopowi nie było końca. Miedzy naszymi rumakami ujawniła się żyłka współzawodnictwa. Nigdy w życiu tak szybko i tak długo nie galopowałyśmy. Z tych bezcennych momentów nie ma oczywiście zdjęć ;)
Magii dodawały piękne widoki i to, ze przez cala drogę jak i u celu nie spotkaliśmy ani jednej osoby.




Po dotarciu galopem na szczyt szczytów był wreszcie czas na odpoczynek i sesje zdjęciowe.














Był to też czas na zasłużony odpoczynek dla psa.




No właśnie!!! Czas wspomnieć o siedmiomiesięcznym owczarku niemieckim, który dzielnie nam towarzyszył przez cala drogę. Jego pan, nasz przewodnik i właściciel koni jednocześnie mówi, że ten pies nigdy nie zostawia koni ani na chwile – nawet jeśli wiąże się to z koniecznością przebycia na własnych łapach 40 kilometrów.
W pewnym momencie – gdy schodziliśmy już ze szczytu pies rzucił eis pod gore w pogoń za królikiem. Nawoływania właściciela nie pomagały. Widziałam w jego oczach przerażenie, bo właśnie w taki sposób stracił poprzedniego psa. Na szczęście Pauliny koń – wielki żarłok – zatrzymywał się co chwile aby skubnąć zielona trawę. Dzięki temu była ona znacznie wyżej niż my i krzycząc z całych sił przywołała psa.
Ten mały punkcik w prawym górnym rogu to Paulina i jej wierzchowiec.






Na koniec najpiękniejsza wg mnie cześć konia – milutki i mięciutki nosek.




                                               



A to mój żarłok z pysznym bambusem miedzy zębami.





Na koniec chcemy bardzo podziękować naszym dzielnym koniom, że miały tak ogromną siłę aby przejść z nami na grzbietach tyle kilometrów – pod gore i z góry.


To niesamowite, że zwierzę, które je tylko trawę ma taka moc.
Należy tu wspomnieć, że nie każdy koń pokonałby te trasę. Górskie zwierzęta są przygotowywane do tak trudnych warunków od małego.

Cała wycieczka trwała 11 godzin. Wróciłyśmy wyczerpane ,ale pełne niezapomnianych wrażeń. Przekroczyłyśmy swoje granice – to ogromna satysfakcja :)