poniedziałek, 7 czerwca 2010

Przez argentyńską PAMPĘ - czyli wielkie nic!!!

We wspomnianym busiku do Los Antiguos nie było pozna nami żadnych turystów - to już norma.
Lokalesi, którzy jechali z nami, wyprawiają się do pobliskiej Argentyny na zakupy, gdyż np. papierosy są tam dużo tańsze.
Z Los Antiguos, gdzie zupełnie nie ma co zwiedzać, musiałyśmy dostać się tego dnia miasteczka Perito Moreno [nie mylić z Lodowcem Perito Moreno - to tylko zbieżność nazw]. Kosztowny bus miał być za kilka godzin więc postanowiłyśmy na moc wystawionego kciuka...
Szło baaaardzo opornie - każdy nam kiwał, pozdrawiał, uśmiechał się i pokazywał, że on tylko do sąsiadów, w kółko, zaraz skręca itp.
Była piękna pogoda, dopisywały nam humory i rozpierała energia więc postanowiłyśmy wykorzystać czas pomiędzy rzadko przejeżdżającymi samochodami, na sesję zdjęciową z literkami  :) To już na szczęście zdjęcia z innej karty...





















... czyli ANTIGUOS :)

Gdy sfotografowałyśmy się już ze wszystkimi dostępnymi literkami ruszyłyśmy pieszo przed siebie... Po drodze jeden z samochodów jadących z przeciwka stanął - było to młode małżeństwo z dzieckiem, które powiedziało nam, że aby złapać stopa musimy znaleźć się na bramie wyjazdowej z miasta gdzie policja ma swoją bazę i zatrzymuje - kontroluje każdy wyjeżdżający z miasta samochód. Powiedzieli, że sami dużo podróżują na stopa i właśnie to jest najlepszy punkt.
Argentyńczycy okazali się znacznie mniej chętni do zabierania autostopowiczów i więc po godzinie wkurzyłam się i kolejnemu nie zatrzymującemu się samochodowi zaszłam drogę i wybłagałam transport. Pan, który okazał się celnikiem z granicy... był z lekka zdezorientowany i zniesmaczony, rzekłabym nawet jawnie niezadowolony... pytał dlaczego nie możemy jechać autobusem itp. Hmmm, jak to dlaczego??? Bo oszczędzamy na czym się da!!!
Po 15 minutach wyluzował i coraz bardziej ochoczo słuchał naszych opowieści i sam o sobie opowiadał. Wysadzając nas po godzinie w Perito Moreno zupełnie jawnie, z uśmiechem i szczerze życzył nam szczęścia i powodzenia :) Może teraz chętniej będzie zabierał autostopowiczów.

Była godzina 14. w Perito Moreno nic nas nie trzymało. Naszym turystycznym celem była wioska Bajo Caracoles położona w środku wielkiej i bezkresnej pampy.I tak miała się zacząć nasza obfitująca w przygody przeprawa przez wielką Argentyńską PAMPĘ.
W woli wyjaśnienia, słowami wikipedii:
"Pampa - trawiasta lub krzewiasto-trawiasta formacja roślinna o charakterze stepowym występująca w Ameryce Południowej, na której wypasa się bydło i owce. Występuje na terenie Argentyny od wybrzeża Atlantyku po zbocza Andów, obejmuje obszar 765 tys. km2.
Pampa jest formacją przejściową między roślinnością twardolistną, a lasami liściastymi.
W roślinności pampy dominują trawy z rodzaju ostnic, byliny i rośliny zielne jednoroczne. Drzewa należą do rzadkości i występują głównie wzdłuż brzegów niektórych rzek."
Nie było wyjścia -aby dostać się na południe musiałyśmy przedostać się przez pampę. Po drodze było tez miejsce godne zobaczenia a mianowicie Cueva de las Manos [jaskinia dłoni], do której udaje się ze wspomnianej wioski Bajo Caracoles.
W Perito Moreno wypłaciłyśmy z bankomatu 320 pesos [ok 310 pln] - bo więcej się nie dało i postanowiłyśmy spróbować dostać się stopem do Bajo Caracoles. W tym celu udałyśmy się na koniec miasteczka - skąd jedyna droga wiodła prosto w środek pampy [między innymi przez pożądane Bajo Caracoles].
Było zimno, wiatr szalał po płaskim terenie i przynosił zapach bezkresnej pampy. Usadowiłyśmy się przy skrajnych budowlach miasta. okazały się one siedzibą Policji. Strażnicy pilnujący bram policyjnego terenu  uraczyli nas wrzątkiem, dzięki któremu mogłyśmy sobie zaparzyć herbatkę. A że było nam baaardzo zimno więc wzmocniłyśmy herbatkę rumem, który został z pieczenia ciasta.




Przejeżdżał jeden samochód na godzinę - a może i nie. Większość z tych samochodów po chwili jechała w drugą stronę. Nasze szanse malały z każdą godziną.
Te dzieciaki chętnie by nas pewnie podwiozły gdyby miały miejsce ;)



Po 5 godzinach byłyśmy zrezygnowane i przemarznięte. Paulina zaczęła więc dzwonić do lokalnych hosteli szukając nam taniego noclegu. Gdy miałyśmy już zarezerwowane dwa łóżka zaczęłyśmy się zbierać w stronę hostelu - zakładać plecaki itp. I w tym momencie na horyzoncie pojawił się duży jeep.
Bez wiary wyciągnęłam kciuk........ i auto się zatrzymało!!!! Nie mogłyśmy w to uwierzyć. Jeszcze 10 minut trwałyśmy w niepewności bo kierowca kończył rozmowę przez telefon i gestami kazał nam czekać.
W tym czasie zdążyłyśmy się już zmartwić bo zarówno środek samochodu jak i wielka - otwarta paka z tyłu były wypełnione gratami. Na szczęście dla chcącego nic trudnego. Pan po skończeniu rozmowy ochoczo poprzekładał graty a nasze plecaki upiął na stercie drabin, wiader, farb i maszyn budowlanych. Dobrze, że miałyśmy gumowe pasy z hakami, którymi mogliśmy umocować bagaże.
Łaskawy pan okazał się sympatycznym właścicielem firmy budowlanej. Na początku byłyśmy przestraszone bo jego tik nerwowy wydawał się utrudniać mu prowadzenie samochodu i co jakiś czas zjeżdżaliśmy na sąsiedni pas... ale potem jakoś to poszło i po 4 godzinach jazdy po szutrowej drodze dotarliśmy do Bajo Caracoles.
Była 23:00 i zupełna noc nie zdawałyśmy więc sobie do końca sprawy na jakim pustkowiu jesteśmy... ale wkrótce miałyśmy tego doświadczyć w pełnym wymiarze.
Kierowca jechał dalej więc wysadził nas przy jedynym w tej wiosce hostelu [z którego usług sam czasami korzysta]. Hostel był zimny, obskurny i drogi... no ale tak to jest jak nie ma konkurencji. nie było można kupić nic do jedzenia, ani nawet zagotować wody.
Na szczęście okazało się, że w tej dziurze jest też szumnie mówiąc HOTEL!!! Tu ceny były już niczym w Nowym Jorku ale było można przynajmniej coś zjeść.
Wyobraźcie sobie, że wchodzimy do tego hotelu... a w [znowu szumnie mówiąc] "restauracji" siedzą Bracia Belgowie!!!! To była ogromna niespodzianka i zaskoczenie. Chłopaki nie planowali jechać tą drogą więc nie spodziewałyśmy się ich jeszcze zobaczyć. Przy ich stoliku siedziała też para Anglików - w trakcie podróży poślubnej. Belgowie poznali ich kilka godzin wcześniej. To był początek długiego i bardzo miło przez nas wspominanego wieczoru. "Obaliliśmy" dużo wina i wypłakaliśmy ze śmiechu sporo łez. Były opowieści z drogi, życiowe historie i międzynarodowo śmieszne dowcipy. Bezcenne chwile!!! Wszyscy zgodnie stwierdzili, że źle rozumiemy z Pauliną znaki - gesty, które pokazują nam kierowcy samochodów, gdy łapiemy stopa. Wskazywanie palcem, które my interpretujemy jako "ja zostaje tutaj, jeżdżę po okolicy, jestem stąd", według Braci oznacza "jeśli mi się odwdzięczycie..., to zawiozę Was nawet do Ushuaia". Był to żart przewodni wieczoru, który sprawił, że po czwartym winie na słowo "Ushuaia" wpadaliśmy w zbiorowy niekontrolowany rechot.
Warto tu pokrótce opowiedzieć historię angielskiej pary, która od 8 miesięcy przemierza Amerykę południową starym jeepem kupionym w Ekwadorze za 6 tys. dolarów. Ten pomysłowy chłopak przez 3 ostatnie lata pisał program komputerowy, który na podstawie tysiąca obliczeń i statystyk obstawia za niego celnie zakłady konne. O tym nietypowym sposobie zarabiania nie wiedzą nawet rodzice tej pary... sprawa jest ściśle tajna, gdyż ujrzenie przez nią światła dziennego skazuje program na rozpowszechnienie - powielenie i samozniszczenie - poprzez utratę zależności na podstawie, których został napisany.



Wśród dziwnych lokalesów spędzających czas w restauracji moją uwagę przykuł ten owczarek niemiecki, który okazał się potem być psem policjanta, z którym chcąc czy nie chcąc musiałyśmy się wkrótce zaprzyjaźnić...

zamiast chwilowo niedostępnych zdjęć...

Z szalonym kierowcą w czwartek po południu 15 kwietnia dotarłyśmy do miejscowości o nazwie Puerto Tranquilo. Ta wioska to właściwie jedna ulica i odchodzących od niej kilka bocznych dróg. Główną atrakcją, która przyciąga tu w sezonie sporo turystów są tzw Capillas de Marmol czyli Kapliczki z Marmuru.
To przepiękne Sanktuarium stworzone przez naturę. Dla mnie dowód na to, że to natura ma doskonały gust i poczucie estetyki. Nie potrzebuje mód, narzędzi i ludzkich dłoni aby stworzyć budowle, które zapierają dech w piersiach.
Zanim jednak było nam dane obejrzeć te cuda, musiałyśmy pokonać sporo trudności. Kwiecień to już zupełnie okres poza sezonem w południowej części Ameryki Południowej. Trudno się temu dziwić:  jest coraz zimniej, coraz więcej pada... największym plusem jest brak nadmiaru turystów.
Tym razem ten brak okazał się dla nas problemem. Kapliczki zwiedza się w czasie rejsu łódką po jeziorze Lago General Carrera. Podobno każdego lata 3000 osób przyjeżdża do miasteczka, aby wybrać się na łódkowa przejażdżkę i podziwiać ten cud natury. 15 kwietnia nie było niestety nikogo poza nami, kto marzył o ich zobaczeniu. Z kilku przyczep kempingowych w których mieszczą się "biura" przewoźników - właścicieli łódeczek, żadne nie było otwarte. Na naszą prośbę pani z pobliskiego baru wezwała przez radio zaprzyjaźnionego przewodnika.
Pan szybko przybył na rowerze... I halo halo, właśnie mi się przypomniało, że nie byłyśmy już wtedy same. W barze, ku naszej radości spotkałyśmy belgijskich braci na motorach!!! Zupełne zaskoczenie. Chłopacy byli zmęczeni i poobijani. Poprzedniego dnia jechali w strasznych warunkach pogodowych, które w połączeniu z szutrową drogą zapewniły im pierwsze w podróży bolesne upadki. Już przez chwilę ucieszyłyśmy się, że razem z nami wynajmą łódkę i obejrzą kapliczki, ale szybko przypomnieli nam o swojej podróżniczej zasadzie "no tours" czyli żadnych zorganizowanych wycieczek...
Cena za wynajem dwunastoosobowej łódki z przewodnikiem = sternikiem była dla nas dwóch za wysoka postanowiłyśmy więc poczekać na autobus, który miał przyjechać za dwie godziny. Pomyślałyśmy, że z pewnością wysiądą z niego weseli turyści ciekawi świata, którzy popłyną z nami i zmniejszą koszty. Niestety ani z tego ani z innego autobusu [prawie pustego] nie wysiadł żadne turysta.
Wynegocjowałyśmy więc z przewodnikiem promocyjną cenę i ruszyłyśmy przez malownicze jeziora w stronę kapliczek. Po 20 minutach płynięcia mogłyśmy już podziwiać pierwsze groty wyrzeźbione w ciągu tysięcy lat przez wodę. Ta cudowna w skutkach wodna erozja utworzyła w twardych skałach setki łuków, zaułków, jaskiń i grot o różnych barwach, kształtach, fakturach i wielkościach.
Najbardziej okazała jest Catedral czyli Katedra. Mam nadzieję, że odzyskamy nasze zdjęcia tych pięknych mineralnych form i Wam je pokażemy a tym czasem załączam zdjęcia znalezione w internecie.




Zwiedzanie kapliczek polega na wpływaniu w możliwie jak najdalsze zakątki grot. Przewodnik tak sprawnie operuje łódka aby ta nie uderzała gwałtownie w ściany jaskiń. Woda jest tak krystalicznie czysta, ze można podziwiać nie tylko to co nad nią ale i to co pod wodą. W sezonie letnim można wyskoczyć z łódki i popływać między skałami. Nam nie przyszło to do głowy. Byłyśmy ubrane na cebulkę i zapięte po nos w sztormiakach.







Gdy zaczęliśmy wracać zaczęło się ściemniać i wzmógł się straszny wiatr. Łódeczka [bo w obliczu fal z łódki zrobiła się łupinka] płynęła pod fale i z hukiem spadała z ich szczytów rozbryzgując kolejne. Musiałyśmy mocno się trzymać aby nie wypaść. Podróż powrotna trwała 40 minut i wydawało się, że nigdy się nie skończy. Mi było nawet wesoło, ale po pewnym czasie chyba obie zaczęłyśmy się zastanawiać czy aby na pewno jesteśmy kandydatkami na zbliżający się rejs po Atlantyku...
Gdy byłyśmy już bezpieczne na brzegu zgodnie stwierdziłyśmy, że warto było ponieść koszt wynajęcia łódki i przeżyć kolejne stresujące spotkanie z wodą - Capillas de Marmol zrobiły na nas spore wrażenie :)
Noc spędziłyśmy w nieciekawym hostelu u wrednej baby z 10 Izraelczykami, którzy nie wiadomo skąd się nagle tam wzięli w środku nocy... Czy ja już Wam opowiadałam o fenomenie podróżujących Izraelczyków??? Tego wieczora mogłyśmy z bliska i w dużej skali doświadczyć, że słuszne są niestety złe opinie, które krążą po świecie o podróżujących młodych obywatelach Izraela.
Następnego ranka [po zimnym prysznicu] próbowałyśmy bez skutku złapać stopa do Chile Chico, ale prawie zerowy ruch zmusił nas do skorzystania z usług prywaciarza - monopolisty, który małym rozklekotanym busem pokonuje codziennie tę trasę. No i niestety również zdjęcia z tej malowniczej drogi chwilowo niestety przepadły...
Po południu byłyśmy na miejscu i zameldowałyśmy się w różowym domku, w którym mieścił się domowy hostelik Rosita. Cały dzień spędziłyśmy w internecie pisząc bloga i planując dalsze etapy podróży. Spotkałyśmy jednego turystę - skośnookiego młodego chłopaka i stwierdziłyśmy, że od jakiegoś czasu regularnie miga nam on w różnych hostelach i na szlakach...
Rano, małym lokalnym busikiem ruszyłyśmy do oddalonego o godzinę drogi Los Antiguos, w którym przekroczyłyśmy granicę i znalazłyśmy się znowu w Argentynie.