środa, 12 maja 2010

Futa ---> Puyuhuapi

W sobotę 10 kwietnia musiałyśmy opuścić Futaleufu i naszą cudną przystań w górach, z której okien miałyśmy taki widok.



Byłyśmy sparaliżowane wieścią o katastrofie samolotu rządowego i ciężko było zmusić się do pakowania i łapania stopa na szutrowej drodze, na której nie ma prawie ruchu. Autobus miał tędy jechać dopiero za kilka dni, więc nie było wyjścia.
Sprawę transportu ułatwił nieco Leo [mój kolega od łowienia łososia], który jadąc na ryby z kolegą miał nas podrzucić 30 kilometrów za miasto, gdzie dalej miałyśmy szukać szczęścia  na drodze ;)
Wzdłuż trasy mało jest oznak cywilizacji... Można wręcz podziwiać takie archaizmy.. 



Samochód nie miał lekko z czterema osobami, naszymi plecakami i silnikiem do motorówki...



Panowie bardzo starali się nas rozchmurzyć...
 

Jechało się jednak tak miło, że chłopaki postanowiły zawieźć nas do Via Santa Lucia oddalonego o 80 km od Futa. Tam właśnie nasza droga krzyżowała się z drogą do Puyuhuapi, co miało nam ułatwić łapanie autostopa.
Wysiadłyśmy z ciepłego  samochodu Leo prosto na ulewę. Schroniłyśmy się pod wiatą przystanku autobusowego gdzie pięciu Izraelczyków próbowało złapać stopa do Futa - od poprzedniego dnia. To nie napawało optymizmem. Szybko się zorientowałyśmy, że ruch na drodze jest właściwie zerowy.
Tym trudniej opisać szczęście, które nami zawładnęło, gdy po 45 minutach zatrzymał się wielki jeep,w którym jechało młode małżeństwo z synkiem. Bagażnik mieli pusty więc mogli nas zabrać z naszymi wielkimi plecakami. Otrzepałyśmy się z wody i rozsiadłyśmy na tylnej kanapie nagrzanego samochodu :)
Pan kierowca miał ciężką nogę więc po 3 godzinach byłyśmy na miejscu.

Pierwsze co zrobiłyśmy to połączyłyśmy się przez lokalne WI-FI z internetem i starałyśmy się dowiedzieć jak najwięcej o katastrofie.
Hostelu nie musiałyśmy szukać, gdyż kilka dni temu izraelska para poleciła nam miejsce o nazwie ADONAI... Zarzekali się, że spali w uroczym domku, na wygodnych materacach położonych co prawda na ziemi ale za jedyne około 12 pln/osobę. Właścicielka miała być złotą kobietą, która przyniesie nam drewno do nagrzania i wszystko o co tylko poprosimy... A elegancka toaleta zaraz obok... Postanowiłyśmy wypróbować taką ekonomiczną opcję - tym bardziej, że nasze konta coraz bardziej świecą pustką...
Wszystko było nie do końca tak jak obiecywano.
Chatka była obskurna, wilgotna i zimna.
Ogrzewanie piecem na ogień działało ale było bez sensu bo między ścianą a dachem było 30 cm przerwy więc zasadniczo ogrzewałyśmy Park Narodowy...




Materace, która pani właścicielka nam zaproponowała były dziurawe i obleśne [nie umiem znaleźć innego adekwatnego słowa]. Udało się nam pozyskać prześcieradła, co trochę uratowało sprawę.
Ja chciałam uciekać, ale było już późno, a deszcz zacinał pod niespotykanym kątem...
Dach przeciekał... a że padało całą noc...Pani wiedząc o tym przyszła nam przesunąć materace w inna część domku żeby nas nie zalało - szlachetnie, prawda.
Zachwyciła nas pomysłowość oszczędnych gospodarzy...






Wielkie serce pani gospodarz ukazało się poprzez jej stosunek do zwierząt. Jej wygłodniały kot, który łaził za nią gdy oprowadzała nas po włościach kilkanaście razy został przegoniony rzucanym w niego kamieniem a pies był tak zastraszony, że nie chciał od nas zjeść żadnego jedzenia - choć miał na nie wielką ochotę. Pani ochoczo nam wyjaśniła, że to dlatego, że biją go aby nie molestował turystów. 
Tego było za wiele. Na opuszczenie tego miejsca było już za późno ale postanowiłyśmy się stamtąd zmyć rano skoro świt. Całość postanowiłyśmy znieść z uśmiechami na twarzy... Nie opuściły nas one aż do rana. Po nawet nie najgorzej przespanej nocy zarzuciłyśmy plecaki na trochę obolałe plecy i poszłyśmy szukać innego hostelu.




Ciepłe i suche schronienie znalazłyśmy w Hostelu Aonikenk prowadzonym samotnie przez Weronikę. Pani gospodarz - ładna, młoda, energiczna i niezwykle serdeczna osoba okazała się zupełnym przeciwieństwem swojej poprzedniczki.




Spędziłyśmy cały dzień na antresoli hostelowej restauracji śledząc w internecie wiadomości z Polski.
Wieczorem wybrałyśmy się na spacer po wiosce. Wszystko było pięknie dopóki w gąszczu przybrzeżnych szuwarów nie zauważyłyśmy zaplątanej w linę świni. Zwierze wyglądało na bardzo smutne i bezsilne. Lina, którą było przywiązane do płotu owinęła się kilka razy wokół sztywnej trzciny i świnia nie mogła zrobić ani kroku.




Udałyśmy się do pobliskiej chaty aby dowiedzieć się kto jest właścicielem nieszczęsnego prosiaka. Pani gospodarz chaty postanowiła pomóc nam w uwolnieniu świni jej sąsiada. Ta starsza, ok. 70-letnia pani   założyła kalosze i ruszyła wzdłuż ogrodzenia aby dostać się do świni. Nam kazała zaczekać. Wszystko zapowiadało się dobrze. Pani podeszła powoli do zwierzęcia przemawiając do niego spokojnym głosem i już miała w ręce linę, gdy przerażona świnia zaczęła się wyrywać i z ogromną siłą ciągnąć linę. Następnie okrążyła kobietę kilka razy pętając bardzo silnie jej nogi na wysokości kolan i poniżej. Pani padła na plecy. Świnia próbowała ją ciągnąć ale lina nadal była hamowana przez trzcinę. Wszystko wyglądało tragicznie i beznadziejnie. Lina tak mocno się zacisnęła, że kobieta nie mogła nawet ruszyć nogą. Świnia wpadła w kompletny szał i kwicząc na potęgę, próbowała uciekać. Gdy tylko kobieta straciła równowagę ruszyłyśmy jej na pomoc. Ja obiegając ogrodzenie [około 200m]a Paulina przechodząc przez bardzo wiotki płot!!! Gdy podbiegłam do kobiety świnia zatoczyła jeszcze dwa kręgi wplątując mnie w tę fatalną pętlę. Udało mi się z niej wydostać gdyż nie straciłam równowagi. W tym czasie trzeźwo myśląca Paulina pobiegła do płotu odwiązać linę z drugiej strony. Było niebezpieczeństwo, że zwierzę - gdy poczuje luz zacznie uciekać i ciągnać kobietę za sobą. Na szczęście nim świnia się zorientowała pani zdołała bardzo spokojnie oswobodzić nogi. Gdy pani się podniosła - cała w błocie - zauważyłyśmy, że po jej czole i policzkach spływają strużki krwi. Ja po ujściu paru kroków poczułam, że moje nogi trzęsą się i są z waty.
Odprowadziłyśmy poszkodowaną do domu przepraszając ją za naszą nadgorliwość. Wszystko skończyło się dobrze ale zdajemy sobie sprawę, że mogło znacznie gorzej - np. gdyby świnia swoim ciałem staranowała swoją zbawicielkę...
Postanowiłyśmy następnym razem myśleć więcej o ludziach niż o zwierzętach - choć to czasami takie trudne...

c.d opiszę z Buenos Aires za dwa tygodnie.
Zaraz ruszamy na Atlantyk. 
Trzymajcie mocno kciuki!!!!