piątek, 18 czerwca 2010

Szybki trekking w Chalten i wio w stronę Calafate

Gdy obudziłyśmy się rano w pięknym Chalten położonym między wielkimi masywami górskimi wiedziałyśmy, że nie mamy wiele czasu na wyprawę w góry. O 18:00 odjeżdżał nas autobus do Calafate. Postanowiłysmy jednak ruszyć kości zastane podczas uwięzeinia w Bajo Caracoles i ruszyć na szlak.
Chalten słynie z pięknej góry Fitz Roy. To szczyt wulkaniczny położony w Parku Narodowym Los Glaciares w Patagonii, pokryty wiecznymi śniegami i lodowcami. Jest to iglica skalna o wysokości 3375 m n. p. m. po raz pierwszy zdobyta została w 1952 roku.
O wspinaniu się na szczyt Fitz Roya nie było mowy ale punkt widokowy, z którego można go podziwiać był w zasięgu naszych nóg...





Po godzinie marszu i zwiększania naszej wysokości n.p.m. zaskoczyła nas zima i jej wytwory :)



Fitz Roya zobaczyłyśmy po raz pierwszy znad Laguny Capri...






Ten charakterystyczny kształt rozpozna każdy miłosnik południowoamerykańskich gór.




Atak na fotografa :)




Aby tradycji stało się zadość: siostrzany samobój :)



A to już widok z Mirador - czyli z punktu widokowego:



W drodze powrotnej... proporcje, abyście wiedzieli jak ogromna jest natura w Ameryce Południowej :)



Wsiadając do autobusu poznałysmy parę Polaków. Mieszkali razem z nami w Hostelu Pionieros del Valle ale nie wpadliśmy na siebie poprzedniego dnia. No i się zaczęło... wielkie gadanie.
Okazało się, że Marta & Bartek z Warszawy już od dwóch lat okrążają świat. Nie często spotykali  Polaków [podobnie jak my] w czasie swojej podróży więc z obopólną przyjemnością wymienialiśmy się historiami i anegdotami ze szlaku w naturalny sposób ciesząc się wspólną "polską perspektywą i dziedzictwem społecznym". Nasze żywe rozmowy zupełnie rozstroiły nerwowo siedzącego obok Amerykanina... aby ocalić jego otłuszczone serce przesiedlismy się na tył autobusu.
Droga minęła błyskawicznie a widoki zza okna były takie...






Nasi nowi znajomi mieli już sprawdzony hostele w Calafate więc nie musiałyśmy szukac noclegu. Po zameldowaniu się w sąsiednich pokojach wybraliśmy się wspólnie do najlepszej restauracji w Calafate.
To był ostatni wieczór Marty & Bartka w Argentynie i postanowili nacieszyć swe podniebienia argentyńską wołowiną.
"La Tablita" oczarowała nas kuchnią i atmosferą... a może to po prostu wyśmienite towarzystwo było gwarancją tak udanego wieczoru... oraz oczywiście pyszne wino
Zamówiliśmy mix mięs dla dwóch osób, którego nie bylismy w stanie dokończyć nawet w 4 osoby [średnia porcja mięsa na osobe w Argentynie to 1 kg!!!!].
To był bezcenny wieczór :)
Mam nadzieję, że nie po raz ostatni spotkałyśmy M & B bo tacy ludzie na prawdę inspirują.


środa, 9 czerwca 2010

Las prisioneras en Bajo Caracoles

Po obejrzeniu Jaskini z rękoma nic nas już nie trzymało w Bajo Caracoles. No bo co można robić w wiosce na pustyni zamieszkałej przez 40 osób i kilka psów...? Już wkrótce miałyśmy się przekonać, że niewiele.
Plan po powrocie z jaskini był taki: próbujemy do wieczora łapać stopa a jak się nie uda to jedziemy do Chalten autobusem, który przejeżdża przez Bajo Caracoles wieczorem.
Łapanie stopa było nieskuteczne a do tego, przez okropny zimny wiatr rozhulany na płaskiej pampie,  wyjątkowo nieprzyjemne. Gdy się ściemniło schroniłyśmy się w hotelowej restauracji. Tak naprawdę każdy samochód, który przejeżdża przez pampę wjeżdża do miasteczka i hotelu aby zatankować samochód [najdroższą chyba na świecie benzyna - tak to jest jak ktoś ma monopol] i zjeść okropną kanapkę lub miskę zupy w restauracji. 
My nie mogłyśmy już sobie pozwolić na wiele frykasów bo pieniądze nam się kończyły [jak pamiętacie w Perito Moreno bankomat wypluł nam marne 320 pesos]. Nie przejmowałyśmy się tym na razie gdyż właściciel hotelu znał kierowcę busika i miał z nim zagadać, żeby sprzedał nam bilety na lewo taniej a zapłacić miałyśmy dopiero na miejscu w Chalten gdzie jest bankomat [jest dopiero od 2 miesięcy].
Właściciele hotelu [brzuchaty pijak i jego ciemnoskóra żona [nieoficjalna] oraz druga jasnoskóra żona o tlenionych włosach - oficjalna] zapewnili nam, że bus zatrzymuje się w ich zajeździe bo kierowcy jedzą tu kolację. 
Czekając na autobus zdążyłyśmy się zakolegować z robotnikami, którzy czasowo mieszkają w przyczepach po drugiej stronie drogi. Budują oni asfaltową drogę przez pampę i z racji na dużą odległość do jakiegokolwiek większego miasta zostali osadzeni w Bajo Caracoles. Osadzeni to dobre słowo bo w tym miasteczku człowiek czuję się uwięziony i odcięty od cywilizacji. Internet jest podobno w szkole [przy jedynym komputerze] ale nigdy tam nie dotarłyśmy, nie ma zasięgu telefonów kom. ani nie ma telefonów stacjonarnych - poza jednym, na monety w hotelu. I w kolejce do tego właśnie telefonu stoją co wieczór robotnicy budujący drogę. Potem każdy na każdego patrzy groźnym wzrokiem, gdy ten - wyznając miłość dziewczynie - blokuje zbyt długo aparat.
Właśnie jeden z chłopaków oznajmił nam ok.21, że widział nasz bus przejeżdżający drogą i że pojechał nie wjeżdżając do hotelu.
Na początku nie mogłyśmy uwierzyć... a gdy plotka się potwierdziła byłyśmy załamane.
Wiedziałyśmy, że następny autobus jest za 2 dni, stopa właściwie nie da się złapać, nie mamy już żadnych pieniędzy, mamy coraz mniej czasu do przyjazdu Adama [28 musiałyśmy być w Ushuaia] a jeszcze masa rzeczy do zobaczenia po drodze.






Z pomocą przyszli obreros [robotnicy], którzy zaproponowali nam nocleg w jednej ze swoich przyczep.
Nie miałyśmy wyjścia - musiałyśmy skorzystać z tej propozycji.
Poszłam z jednym z nich obejrzeć lokum i pierwsze co z radością stwierdziłam to to, że było tam ciepło.
Zastanawiacie się pewnie czy nie bałyśmy się spać z 4 obcymi facetami na kilku metrach kwadratowych...
Nie umiem do końca wytłumaczyć jak to się dzieje, ze człowiek zaczyna po krótkim czasie ufać innej osobie i wie, że nie spotka go nic złego ze strony tego "obcego"... ale tak już jest. Nas na szczęście ten instynkt ani razu nie zawiódł w czasie naszej podróży.
A oto nasi gospodarze już w łóżkach... po uroczej kolacji w czasie której sporo nam o sobie opowiedzieli i zgodnie stwierdzili, że stał się CUD, iż w ich przyczepie śpią dwie piękne dziewczyny i że oni chyba nie zasną w tej nocy.




Do dyspozycji została nam oddana podłoga w kuchni na której rozłożyłyśmy kartony oraz worki, w których transportujemy nasze plecaki...na to śpiwory, zatyczki do uszu i do spania. Jedyne co utrudniało zaśnięcie to ciągły ruch przyczepy powodowany nieustającym na pampie silnym wiatrem.







O 7 rano musiałyśmy opuścić nasze łóżka aby chłopcy mogli zjeść śniadanie w kuchni i przygotować się do pracy. Pożegnaliśmy się czule zakładając, że w ciągu całego dnia złapiemy stopa i już się więcej nie zobaczymy...






Tak wyglądali nasi obreros w swoich roboczych kombinezonach :)



A ten pan z mate [rodzaj ziołowej herbaty pitej namiętnie w Chile i Argentynie] w ręku to Eduardo - szef. Absolutnie złoty człowiek, który sprawił, że czułyśmy się jak dwie księżniczki... na pustyni.





Po śniadaniu - na garnuszku chłopaków - spakowałyśmy się i ruszyłyśmy na skraj miasta gdzie rozchodzą się dwie drogi i gdzie liczyłyśmy na złapanie stopa.
Przy wjeździe/wyjeździe z miasta jest tabliczka Bajo Caracoles "La puerta hacia el pasado" czyli Bajo Caracoles - Dzrzwi do przeszłości. Pozostawię to bez komentarza.




Aby ochronić się od wiatru z przewróconego znaku i naszych bagaży zbudowałyśmy wiatrochron... Przydał się na 7 godzin czekania na zbawienie...




To była jedna z niewielu atrakcji jakie nas w tym czasie spotkały...




A poza tym... nieodmiennie... WIELKIE NIC!!!




Po 7 godzinach zrezygnowane i zmarznięte wróciłyśmy do hotelu.
Tam jedni z przejezdnych, którzy tankowali okazali nam empatię i współczucie i nie mogąc nas zabrać ze sobą [mieli komplet w aucie] a po wysłuchaniu naszej odpowiedzi wcisnęli Pauli w rękę 50 pesos [około 45 pln]. Powiem tylko, że polały się łzy...wzruszenia ale i zrezygnowania.Po tej sytuacji nawet pozornie niewzruszona właścicielka hotelu [ta nieoficjalna żona o indiańskich korzeniach] zlitowała się nad nami i zaprosiła nas na kawę i poczęstowała kanapkami... Tak oto byłyśmy na utrzymaniu mieszkańców Bajo Caracoles.
Wieczorem pojawił się w restauracji nasz dobry już znajomy policjant i oznajmił, że jego kolega po fachu z odległej wioski będzie jechał o 7 rano do Rio Gallego i zgodził się nas zabrać. Było nam to zupełnie nie po drodze [to zupełnie przeciwna część ameryki Południowej niż planowałyśmy] ale byłyśmy już tak zdesperowane aby wydostać się z tej przeklętej wioski, że godziłyśmy sie na wszystko.
Uzgodniliśmy, że punkt 7:00 będziemy czekać przed komisariatem.

I tak znalazłyśmy się znowu w białej przyczepie. Była pyszna kolacja w czasie której dowiedziałyśmy się, ze chłopcy cieszyli sie widząc każdy [z niewielu] przejeżdżających samochodów, w którym nas nie było... Stał się kolejny cud!!! Hmmm, jak dla kogo...
Około 1 w nocy gdy wszyscy kładliśmy się już spać do przyczepy przyczłapała się znajoma kelnerka z hotelu.
Była bardzo rozbawiona a jednocześnie poruszona naszym losem. Dowiedziała się od szefowej gdzie śpimy i przyszła nas ratować i zabrać do swojego pokoju, w którym ma dwa wolne łóżka.
Naszym gospodarzom pękło by serce więc postanowiłyśmy zostać w ich skromnych progach.
Niepocieszona Liliana zapragnęła więc chociaż napić się z nami... a, że nie można już było kupić alkoholu udała się zatem do policjanta [jedynego w mieście] i triumfalnie wróciła od niego z butelką whisky.
W ciągu następnych kilku godzin Liliana na zmianę rozbawiała nas do łez swoimi aktorskimi wystąpieniami i poruszała oraz szokowała opowiadając historię swojego życia [można by napisać niezły kryminał].




Po 2 godzinach snu wstałyśmy, spakowałyśmy się ... a ja poszłam pod komisariat, aby spotkać naszego wybawcę policjanta... Miałam z nim podjechać po Paulinę do przyczepy.
Uwierzcie mi, że nogi mi się ugięły gdy usłyszałam, że owy policjant został w nocy wezwany do nagłej interwencji i musiał niezwłocznie wyruszyć w drogę.
Niosąc Paulinie tę straszną nowinę czułam się jak w matni... uwięziona choć wokół była nieograniczona przestrzeń.
Nawet naszym chłopcom zrobiło się nas żal i nie mówili już o kolejnym cudzie.
Byłyśmy wyczerpane.
Gdy panowie wyszli do pracy zasnęłyśmy na ich łóżkach uwieczniając jeszcze wcześniej resztkami sił Bajo Caracoles o wschodzie słońca.





 


Następny dzień postanowiłyśmy spędzić w hotelu zaczepiając przejezdnych w nadziei na transport... bez większej nadziei an powodzenie tego planu.
Zadzwoniłyśmy też do Perito Moreno z stację autobusową gdzie zapewnili nas, że tym razem busik stanie w tej przeklętej dziurze [ale i tak od 19 chciałyśmy stać na drodze].
Dotargałyśmy się z plecakami do hotelu, nie zdążyłyśmy jeszcze wejść do środka.... i wtedy stał się cud...
Na przyhotelowej stacji benzynowej zatrzymał się samochód...wysiadło z niego dwóch młodych chłopaków. Podeszłam do nich pytając dokąd jadą... serce zaczęło mi szybciej bić gdy usłyszałam "Chalten". Pokrótce naświetliłam naszą sytuację pytając czy mogą nas uwolnić. Starszy spojrzał na młodszego pytając: "Weźmiemy je?". Młodszy nie zdążył kiwnąć głową a ja już wisiałam im na szyi i skakałam z radości ze łzami w oczach. Paulina nie mogła uwierzyć widząc co się dzieje.
Po 10 minutach nasze plecaki były już zapakowane na pickupie a my siedziałyśmy wygodnie na tylnej kanapie i z każdym przejechanym metrem czułyśmy coraz większa ulgę, że oddalamy się od Bajo Caracoles.
Chłopaki okazali się aż nadto wyluzowani. Przemierzali pampę aby jeździć na dziwnej  niby taczce, na której siedząca osoba trzyma w rękach spadochron co wprawia wózeczek w ruch [i to całkiem spory].
Po drodze odwiedziliśmy znajomego jednego z chłopaków -  pustelnika, który na tej pampie hoduje krowy [nie mam pojęcia co one jedzą] i ma kilka psów oraz piękne koty, które Paulina uwieczniła:


 



 


Dwa z tych psów to charty, które polują na biegające po stepie guanaco [rodzaj długoszyjnej lamy] rzucajac jej się do gardła. Jedna z ofiar suszyła się właśnie na drzewie...


 


Po miłej wizycie u pustelnika przyszła kolej na jazdę na tym śmiesznym wózeczku... niestety wiatr nie sprzyjał [wiał ale nie w tę stronę co trzeba].


 



 


Chłopcy się tym specjalnie nie przejęli. Byli bardzo zrelaksowani gdyż obaj od początku pili piwko za piwem [musiałyśmy im je podawać z ulokowanej pod naszymi nogami lodówki wypełnionej lodem i piwkami]. Humor zapewniały im też aromatyczne jointy oraz reggae płynące z głośników - było wesoło choć z każdym ich piwem my czułyśmy się coraz mniej bezpieczne.
Na szczęście po dziewięciu godzinach jazdy dotarliśmy szczęśliwie do Chalten. Chłopaki podwieźli nas do hostelu... a potem były już same przyjemności, które doceniłyśmy jak nigdy wcześniej: gorący prysznic, świeże ręczniki, przytulna knajpka z pyszna zupa i empanadami... Warto czasami coś na chwilę stracić aby to potem docenić :)







Jaskinia rąk - czyli rysunki sprzed 13 000 lat!!!


18 kwietnia rano - w niezbyt rześkiej kondycji - żegnamy Braci Belgów i ruszyłyśmy piaszczystą drogę w stronę Cueva de las Manos. Właściciel hotelu - gburowaty grubas w rozpiętej koszuli ofiarował nam transport za 200 pesos [ok 200 pln]. Na nasz pomysł udania się tam stopem stwierdził, że właściwie nie mamy szans bo skończył się sezon turystyczny więc ruch samochodowy zamarł. Postanowiłyśmy spróbować zachęcone autostopowym fuksem dnia poprzedniego.
Idziemy więc drogę w stronę wielkiego nic...idziemy tak około 10 min i nagle z przeciwka jedzie samochód... mija nas i po chwili zawraca. Machamy więc radośnie i... samochód się zatrzymuje :) !!! 
Ze ślicznej Toyotki wysiada dwóch Brazylijczyków, którzy od razu zadają pytanie: "Dziewczyny, co wy robicie na tym odludziu". Oczywiste jest, ze jedyną rzeczą, która mogła nas tu zwabić są niesamowite ręce odciśnięte na skałach.
Z tego samego powodu są tu Brazylijscy przyjaciele - sąsiedzi Ramon i Urbano. Młodszy jest właścicielem dużej firmy reklamowej a starszy, Hiszpan z pochodzenia,  przez wiele lat pracował jako chemik w dużych korporacjach jak Unilever. Poznali się gdy kilka lat temu zamieszkali obok a ich dzieci [w moim wieku] zaprzyjaźniły się. Zgodnie stwierdzili, że gdyby wiedzieli, że ich córki łapią same stopa w takim miejscu, umarliby ze strachu.
Panowie nie mają tak naprawdę miejsca żeby nas zabrać ale nie wyobrażają też sobie zostawić nas na środku pampy. Mamy zatem kolejny raz szczęście - tym razem wydaje się ono jeszcze większe, gdyż Toyotka przyjechała z Perito Moreno a zjazd na Hueva de las Manos jest przed Bajo Caracoles. Los jednak chciał że prowadzący Urbano przejechał zjazd i dzięki temu zawracając po chwili natknął się na nas na drodze.
Panowie poprzedniego dnia zawitali do Bajo Caracoles i jedynego w miasteczku HOTELU [tego, w którym my jadłyśmy kolacje] jednak widok brzuchatych panów rżnących w kości i ogólna aura lokalu wystraszyła i zniechęciła ich na tyle skutecznie, że postanowili zawrócić około 140 kilometrów wyboista droga do Perito Moreno i tam spędzić noc.
Po około 45 minutach przemiłej jazdy w czasie której mamy okazję na prawdę sporo się o sobie na wzajem dowiedzieć, docieramy na miejsce. Jesteśmy jedynymi turystami chcącymi w tym czasie odwiedzić jaskinie a mimo to musimy poczekać aż będzie pełna godzina = przewodniczka skończy grac w kości z kolegami przewodnikami.
Ja w tym czasie zaprzyjaźniam się z małymi gatitos, które mieszkają w schronisku.






 


"Podróżni odwiedzali to miejsce już od połowy XIX w. - z tego okresu pochodzą pierwsze opisy jaskini. Dopiero jednak w 1964 r. została ona na dobrą sprawę odkryta dla świata przez profesora archeologii Carlosa Gradina, który przez kilka lat prowadził tu badania. Co ciekawe, Gradin nie chciał ujawniać swego odkrycia, obawiając się że "współcześni barbarzyńcy" szybko i sprawnie rozprawią się z tym, czego nie pokonał ani czas, ani przyroda. Na szczęście jego przewidywania się nie sprawdziły - w 1999 r. Jaskinia Rąk znalazła się na liście Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO" [Gazeta Wyborcza"]


 


Ściany jaskini pokrywają malowidła przedstawiające naturalnych rozmiarów ludzkie dłonie.
Tak naprawdę "łapki" znajduję się nie tylko w jaskini lecz przede wszystkim na ścianach kanionu, którym się do niej dociera. Zwiedzając spaceruje się ścieżką wzdłuż skalnego klifu.








To najgęściej "załapkowane" [no bo przecież nie "zaręczone"] miejsce - zdjęcia tej skały pokazywane są we wszystkich przewodnikach i na pocztówkach.
Prawie wszystkie z ponad ośmiuset rysunków zachodzą na siebie, tworząc wielokolorową mozaikę.




Według mnie malowidła robią wrażenie jakby poprzedniego dnia wykonała je z radością grupa wyrośniętych przedszkolaków.
Rysunki skalne można znaleźć w wielu miejscach prowincji Santa Cruz, ale te w Jaskini Rąk należą do najciekawszych.


 


"Te kaski uratują nas jeśli ta skała na nas zaraz spadnie" - żartował Urbano... ;)








Na ścianach "zobaczymy także zwierzęta - głównie powszechnie spotykane i dzisiaj guanaco (gatunek lamy), sceny polowań i ludzkie figury. Malowidła powstawały w okresie 9,5-13 tys. lat temu i uważane są za jeden z najstarszych śladów obecności człowieka w Południowej Ameryce" [Gazeta Wyborcza].




"Godna podziwu jest trwałość malunków, kolory oraz pomysłowość wykonania. Prehistoryczni artyści użyli barwników mineralnych, uzyskując różne odcienie czerwieni, fioletu, żółci, bieli i czerni. Farbę rozpylali na ścianę za pomocą kościanych rurek, uprzednio zasłaniając ją własnymi dłońmi, które w tym wypadku służyły jako żywe matryce" [Gazeta Wyborcza].
Nasza przewodniczka opowiadała, że farby poza minerałami tworzono również z moczu, jagód i innych owoców o intensywnych kolorach.
Na skałach pojawiają się najczęściej lewe dłonie - być może dlatego, że prawą wygodniej było rozpryskiwać farbę. Istnieje też teoria, że barwniki rozpylane były poprzez wypluwanie ich pod napięciem.
Co ciekawe naukowcy w żaden sposób nie starają się impregnować malowideł - boją się, że mogliby osiągnąć przeciwny skutek. Miejmy nadzieję, że skoro przetrwały tyle tysięcy lat to przetrwają jeszcze kilka następnych wieków...



W zwiedzaniu Jaskini imponujące są nie tylko obrazki ale i sama okolica.
"Jaskinia jest schowana przed ludzkim okiem w głębokim kanionie rzeki Pintura, która ciurka na jego dnie. Rzeczka wydaje się niewielka w porównaniu z szeroką obramowaną prawie pionowymi ścianami podłużną szczeliną. Takie widoki są rzadkie w raczej płaskim krajobrazie pampy.

Miejsce to jest źródłem ważnych informacji o życiu pierwszych mieszkańców Patagonii, o których wciąż niewiele wiadomo. Nomadzi, przemierzający szerokie przestrzenie pampy, polowali na guanaco i strusie, czasem udało się im złowić groźną pumę (dowód w postaci odbitej kociej łapy zobaczymy na skalnej ścianie). Posługiwali się bronią, potrafili wykorzystywać naturalne walory terenu i nie tylko zabijać, ale i zwabiać zwierzęta w pułapkę kanionu. Prawdopodobnie to oni byli przodkami Indian Tehuelche, którzy jeszcze w XIX w. zamieszkiwali te tereny, zanim nie zniszczyły ich choroby przywleczone tu przez białych ludzi (ostatni Tehuelche umarł w 1960 r.).

Jaskinia Rąk wciąż rodzi wiele pytań, na które prawdopodobnie nigdy nie znajdziemy odpowiedzi, np. dlaczego właśnie ręce były głównym motywem rysunków? Może był to rodzaj rytuału związanego z przejściem z wieku młodzieńczego w dorosłość (większość odcisków dłoni pochodzi od osób młodych)? Kanion rzeki Pintura mógł być też dla wędrownych ludów miejscem świętym, punktem rozpoznawczym na trasach ich wędrówek - patagońskie bezdroża wciąż kryją wiele niespodzianek" [Gazeta Wyborcza].








Cała czwórka zgodnie stwierdziła, że warto było przyjechać na ten koniec świata aby zobaczyć ślady po naszych przodkach sprzed 13000 lat.




Szkoda, że Ci mili sąsiedzi nie jechali dalej w tą stronę co my. Ich wakacje dobiegały końca i zaczynali już wracać do Brazylii. Zanim odwieźli nas do bajo Caracoles wymieniliśmy się mailami i adresami o obiecałyśmy kiedyś wpaść na kolację do Sao Paulo.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Przez argentyńską PAMPĘ - czyli wielkie nic!!!

We wspomnianym busiku do Los Antiguos nie było pozna nami żadnych turystów - to już norma.
Lokalesi, którzy jechali z nami, wyprawiają się do pobliskiej Argentyny na zakupy, gdyż np. papierosy są tam dużo tańsze.
Z Los Antiguos, gdzie zupełnie nie ma co zwiedzać, musiałyśmy dostać się tego dnia miasteczka Perito Moreno [nie mylić z Lodowcem Perito Moreno - to tylko zbieżność nazw]. Kosztowny bus miał być za kilka godzin więc postanowiłyśmy na moc wystawionego kciuka...
Szło baaaardzo opornie - każdy nam kiwał, pozdrawiał, uśmiechał się i pokazywał, że on tylko do sąsiadów, w kółko, zaraz skręca itp.
Była piękna pogoda, dopisywały nam humory i rozpierała energia więc postanowiłyśmy wykorzystać czas pomiędzy rzadko przejeżdżającymi samochodami, na sesję zdjęciową z literkami  :) To już na szczęście zdjęcia z innej karty...





















... czyli ANTIGUOS :)

Gdy sfotografowałyśmy się już ze wszystkimi dostępnymi literkami ruszyłyśmy pieszo przed siebie... Po drodze jeden z samochodów jadących z przeciwka stanął - było to młode małżeństwo z dzieckiem, które powiedziało nam, że aby złapać stopa musimy znaleźć się na bramie wyjazdowej z miasta gdzie policja ma swoją bazę i zatrzymuje - kontroluje każdy wyjeżdżający z miasta samochód. Powiedzieli, że sami dużo podróżują na stopa i właśnie to jest najlepszy punkt.
Argentyńczycy okazali się znacznie mniej chętni do zabierania autostopowiczów i więc po godzinie wkurzyłam się i kolejnemu nie zatrzymującemu się samochodowi zaszłam drogę i wybłagałam transport. Pan, który okazał się celnikiem z granicy... był z lekka zdezorientowany i zniesmaczony, rzekłabym nawet jawnie niezadowolony... pytał dlaczego nie możemy jechać autobusem itp. Hmmm, jak to dlaczego??? Bo oszczędzamy na czym się da!!!
Po 15 minutach wyluzował i coraz bardziej ochoczo słuchał naszych opowieści i sam o sobie opowiadał. Wysadzając nas po godzinie w Perito Moreno zupełnie jawnie, z uśmiechem i szczerze życzył nam szczęścia i powodzenia :) Może teraz chętniej będzie zabierał autostopowiczów.

Była godzina 14. w Perito Moreno nic nas nie trzymało. Naszym turystycznym celem była wioska Bajo Caracoles położona w środku wielkiej i bezkresnej pampy.I tak miała się zacząć nasza obfitująca w przygody przeprawa przez wielką Argentyńską PAMPĘ.
W woli wyjaśnienia, słowami wikipedii:
"Pampa - trawiasta lub krzewiasto-trawiasta formacja roślinna o charakterze stepowym występująca w Ameryce Południowej, na której wypasa się bydło i owce. Występuje na terenie Argentyny od wybrzeża Atlantyku po zbocza Andów, obejmuje obszar 765 tys. km2.
Pampa jest formacją przejściową między roślinnością twardolistną, a lasami liściastymi.
W roślinności pampy dominują trawy z rodzaju ostnic, byliny i rośliny zielne jednoroczne. Drzewa należą do rzadkości i występują głównie wzdłuż brzegów niektórych rzek."
Nie było wyjścia -aby dostać się na południe musiałyśmy przedostać się przez pampę. Po drodze było tez miejsce godne zobaczenia a mianowicie Cueva de las Manos [jaskinia dłoni], do której udaje się ze wspomnianej wioski Bajo Caracoles.
W Perito Moreno wypłaciłyśmy z bankomatu 320 pesos [ok 310 pln] - bo więcej się nie dało i postanowiłyśmy spróbować dostać się stopem do Bajo Caracoles. W tym celu udałyśmy się na koniec miasteczka - skąd jedyna droga wiodła prosto w środek pampy [między innymi przez pożądane Bajo Caracoles].
Było zimno, wiatr szalał po płaskim terenie i przynosił zapach bezkresnej pampy. Usadowiłyśmy się przy skrajnych budowlach miasta. okazały się one siedzibą Policji. Strażnicy pilnujący bram policyjnego terenu  uraczyli nas wrzątkiem, dzięki któremu mogłyśmy sobie zaparzyć herbatkę. A że było nam baaardzo zimno więc wzmocniłyśmy herbatkę rumem, który został z pieczenia ciasta.




Przejeżdżał jeden samochód na godzinę - a może i nie. Większość z tych samochodów po chwili jechała w drugą stronę. Nasze szanse malały z każdą godziną.
Te dzieciaki chętnie by nas pewnie podwiozły gdyby miały miejsce ;)



Po 5 godzinach byłyśmy zrezygnowane i przemarznięte. Paulina zaczęła więc dzwonić do lokalnych hosteli szukając nam taniego noclegu. Gdy miałyśmy już zarezerwowane dwa łóżka zaczęłyśmy się zbierać w stronę hostelu - zakładać plecaki itp. I w tym momencie na horyzoncie pojawił się duży jeep.
Bez wiary wyciągnęłam kciuk........ i auto się zatrzymało!!!! Nie mogłyśmy w to uwierzyć. Jeszcze 10 minut trwałyśmy w niepewności bo kierowca kończył rozmowę przez telefon i gestami kazał nam czekać.
W tym czasie zdążyłyśmy się już zmartwić bo zarówno środek samochodu jak i wielka - otwarta paka z tyłu były wypełnione gratami. Na szczęście dla chcącego nic trudnego. Pan po skończeniu rozmowy ochoczo poprzekładał graty a nasze plecaki upiął na stercie drabin, wiader, farb i maszyn budowlanych. Dobrze, że miałyśmy gumowe pasy z hakami, którymi mogliśmy umocować bagaże.
Łaskawy pan okazał się sympatycznym właścicielem firmy budowlanej. Na początku byłyśmy przestraszone bo jego tik nerwowy wydawał się utrudniać mu prowadzenie samochodu i co jakiś czas zjeżdżaliśmy na sąsiedni pas... ale potem jakoś to poszło i po 4 godzinach jazdy po szutrowej drodze dotarliśmy do Bajo Caracoles.
Była 23:00 i zupełna noc nie zdawałyśmy więc sobie do końca sprawy na jakim pustkowiu jesteśmy... ale wkrótce miałyśmy tego doświadczyć w pełnym wymiarze.
Kierowca jechał dalej więc wysadził nas przy jedynym w tej wiosce hostelu [z którego usług sam czasami korzysta]. Hostel był zimny, obskurny i drogi... no ale tak to jest jak nie ma konkurencji. nie było można kupić nic do jedzenia, ani nawet zagotować wody.
Na szczęście okazało się, że w tej dziurze jest też szumnie mówiąc HOTEL!!! Tu ceny były już niczym w Nowym Jorku ale było można przynajmniej coś zjeść.
Wyobraźcie sobie, że wchodzimy do tego hotelu... a w [znowu szumnie mówiąc] "restauracji" siedzą Bracia Belgowie!!!! To była ogromna niespodzianka i zaskoczenie. Chłopaki nie planowali jechać tą drogą więc nie spodziewałyśmy się ich jeszcze zobaczyć. Przy ich stoliku siedziała też para Anglików - w trakcie podróży poślubnej. Belgowie poznali ich kilka godzin wcześniej. To był początek długiego i bardzo miło przez nas wspominanego wieczoru. "Obaliliśmy" dużo wina i wypłakaliśmy ze śmiechu sporo łez. Były opowieści z drogi, życiowe historie i międzynarodowo śmieszne dowcipy. Bezcenne chwile!!! Wszyscy zgodnie stwierdzili, że źle rozumiemy z Pauliną znaki - gesty, które pokazują nam kierowcy samochodów, gdy łapiemy stopa. Wskazywanie palcem, które my interpretujemy jako "ja zostaje tutaj, jeżdżę po okolicy, jestem stąd", według Braci oznacza "jeśli mi się odwdzięczycie..., to zawiozę Was nawet do Ushuaia". Był to żart przewodni wieczoru, który sprawił, że po czwartym winie na słowo "Ushuaia" wpadaliśmy w zbiorowy niekontrolowany rechot.
Warto tu pokrótce opowiedzieć historię angielskiej pary, która od 8 miesięcy przemierza Amerykę południową starym jeepem kupionym w Ekwadorze za 6 tys. dolarów. Ten pomysłowy chłopak przez 3 ostatnie lata pisał program komputerowy, który na podstawie tysiąca obliczeń i statystyk obstawia za niego celnie zakłady konne. O tym nietypowym sposobie zarabiania nie wiedzą nawet rodzice tej pary... sprawa jest ściśle tajna, gdyż ujrzenie przez nią światła dziennego skazuje program na rozpowszechnienie - powielenie i samozniszczenie - poprzez utratę zależności na podstawie, których został napisany.



Wśród dziwnych lokalesów spędzających czas w restauracji moją uwagę przykuł ten owczarek niemiecki, który okazał się potem być psem policjanta, z którym chcąc czy nie chcąc musiałyśmy się wkrótce zaprzyjaźnić...