piątek, 30 kwietnia 2010

Na ryby...

W poraftingowy wieczór w naszym domu kłębiło się od ludzi. Gospodarza odwiedził miedzy innymi Leo - właściciel lokalnego warsztatu samochodowego, który przywiózł ze sobą wielki kawal świeżo złowionego łososia.




Przyrządził z niego ceviche - danie z surowej ryby, które jadłam już w Castro.




Nie mogłam uwierzyć, ze w tych okolicach można złowić taaaaka wielka rybę. Leo, aby mnie przekonać, że to prawda zaproponował poranne łowienie ryb - o 7 rano!!! Mimo, ze po raftingowych wrażeniach ledwo trzymałam sie na nogach zdecydowałam się wstać rano aby złowić wielka rybę ;)
Tak tez się stało - wstałam dzielnie, ubrałam się na cebule, zrobiłam kanapki i czekałam, czekałam... tak do 8 cierpliwie czekałam na Leo, który zaspał.



Warto jednak było... po 1,5 h cierpliwego spiningowania [raz Leo, raz ja] udało nam się odebrać rzece wielkiego łososia [około 7 kg]. Niesamowite jest uczucie trzymania wędki na której drugim końcu walczy o uwolnienie taka wielka ryba...






Wszystko było dobrze, dopóki ryba była w wodzie. Gdy Leo wydobył ja na brzeg [chwytając za skrzela] trzeba było odebrać jej życie. W tej części nie chciałam  uczestniczyć, zatkałam uszy, obróciłam się plecami i zagłuszałam dźwięk dobijania ryby śpiewając głośno co mi przyszło do głowy :(
Warto dodać, ze w tym okresie łososie pokonują rzekę - pod prąd aby na końcu złożyć ikrę i umrzeć. To wg mnie jedno z najbardziej niesamowitych zachowań zwierząt.




A to Bora - cudna suczka Leo - oko w oko ze złowionym łososiem :)




A to ja prezentująca nasza zdobycz Paulinie...




Wieczorem oblaliśmy udany połów w domu Leo, który bardziej przypomina knajpę - buena honda, jakby powiedzieli tutejsi - czyli dobry klimat, niezła faza [w moim wolnym tłumaczeniu].








Tego wieczora namówiono nas na kolejna konfrontacje z rzeką, która miała nastąpić następnego dnia rano...chyba postradałyśmy zmysły, ze się na to zgodziłyśmy!!!

piątek, 23 kwietnia 2010

FUTA

W świąteczny poniedziałek zaczęłyśmy szukać sposobu aby wydostać się z wyspy Chiloé i przemieścić do Chaitén. Okazało się ze na prom z Quellión musiałybyśmy czekać do piątko wiec Paulina postanowiła znaleźć inny sposób... Większość telefonów nie odpowiadała, a kolejne połączenia okazywały się nieaktualne. W przewodniku Paulinę zaintrygowały powietrzne taksówki za około 200 pln. Nie wiedząc dokładnie dokąd dzwoni usłyszałam tylko jak po chwili rozmowy pyta pana: "Pues tengo que alquilar el avión entero?" co oznacza "Musze zatem wynająć caly samolot?" Trudno opisać tzw. sytuacyjny humor tej chwili ale uwierzcie mi, ze gdy to usłyszałam leżałam na ziemi ze śmiechu. Pan potwierdził, ze oferują transfer wynajętym samolotem i ze pokonanie przestworzami wybranej przez nas trasy kosztować nas będzie 700000 pesos chilijskich czyli około 3900 pln. Paulina grzecznie (powstrzymując się od śmiechu) powiedziała Panu, ze to przerasta nasze możliwości finansowe. Po 15 minutach Pan oddzwonił i oświadczył, ze mamy szczęście bo ich samolot właśnie stacjonuje w Castro i możemy odbyć nasza podroż za promocyjna cenę około 2200 pln :)
W końcu znalazłyśmy możliwość transportu promem Naviera Austral, który według pani sprzedającej nam bilety miał być nowoczesnym statkiem z wieloma udogodnieniami...
W poniedziałkowy wieczór dotarłyśmy do Puerto Montt, z którego o północy miałyśmy wypłynąć w ośmiogodzinny rejs do Chaitén.
Puerto Montt napawa groza w nocnym mroku... jeszcze większa groza ogarnęła nas gdy weszłyśmy do poczekalni, gdzie oczekuje się na wypłyniecie. Bylysmy jedynymi turystkami i jednymi z może 6 kobiet na ponad 100 facetów. Większość z nich to robotnicy, którzy jechali budować drogę miedzy Futaleufú a granica z Argentyna.
Byłyśmy w poczekalni i na statku atrakcja turystyczna.




Dzielnie przetrwałyśmy zimna noc...




Paulina załapała się nawet na wschód słońca...




i rano dotarliśmy do Chaitén - miasta popiołu.




2 maja 2008 roku, po wiekach milczenia wybuchł wulkan Chaitén. Tak naprawdę nikt nawet nie wiedział, ze to wulkan... Erupcja wywołała powódź, która zniszczyła pobliskie miasto Chaitén, z którego w ostatniej chwili ewakuowano wszystkich mieszkańców. Po zwierzęta wojsko wróciło dopiero po 4 tygodniach... zaczęły już zjadać siebie na wzajem :(
Popiół doleciał aż do Buenos Aires a nawet do Południowej Afryki!!!

Miasto jest prawie wymarłe i nadal wszędzie pełno popiołu...
Popiół leży wszędzie a i wulkanowi zdarza się nadal nim pluć... Owoce, które kupiłyśmy 200 kilometrów dalej były przykryte tym miałkim, szarym proszkiem.
Ciekawostka: w Chile jest 2000 wulkanów, z czego 400 jest aktywnych, co stanowi 15% wszystkich aktywnych wulkanów na świecie!




Po opuszczeniu promu cudem - rozpychając się łokciami i korzystając z mocy płci pięknej - dostałyśmy się do busa jadącego do Futaleufú. Przez 20 minut szukaliśmy w spopielonym miasteczku benzyny... A tankowanie wyglądało tak:




Pan poznany na promie (w niebieskiej bluzie) polecił nam, abyśmy zatrzymały się u jego amerykańskiego kolegi - Nathaniela - u którego nas ochoczo zaanonsował...



Polecony dom mieści się 15 minut drogi pieszo od miasteczka Futaleufú, z bezcennym widokiem na góry.




Właściciel - bardzo sympatyczny i nieco chaotyczny Nathaniel z psem, który ma jedna nogę w gipsie a druga zmiażdżona w dzieciństwie, przez co niesprawna. Pozostałe dwie działają bez zarzutu ;)




Już w autobusie poznałyśmy Feilima - uroczego Irlandczyka z głowa pełna wspomnień o byłej polskiej dziewczynie z Dublina. Feilim zamieszkał z nami u Nathaniela i przez 3 dni byliśmy nierozłączni :)




Czas zacząć film grozy...
W Futa - bo tak zwą owo miasteczko - największa atrakcja, która przyciąga tu żądnych wrażeń turystów - jest najsłynniejszy w Ameryce Południowej RAFTING. Rzeka Futaleufú (co oznacza Wielka Rzeka) sklasyfikowana jest jako woda o stopniu trudności IV i V. A oto wyjaśnienie stopni, które właśnie znalazłyśmy...trochę za późno, tak jakby po fakcie... ;)

"W zależności od stopnia trudności, rzeki można następująco sklasyfikować:
ZWC – rzeka płynie spokojnym nurtem, zalecana dla początkujących.
WW I – pojawiają się niewielkie fale, tego typu odcinki idealnie nadaje się do stawiania pierwszych kroków .
WW II – na tego typu odcinkach silny nurt i fale towarzyszą nam praktycznie przez cały czas
WW III – od tego stopnia trudności tak naprawdę zaczyna się prawdziwa zabawa na brak atrakcji na pewno nie będziemy narzekać, prócz silnych prądów i wysokich fal napotkamy miejsca trudne do pokonania
WW IV – bez doświadczenia ani rusz, na tego typu odcinakach trzeba już się napracować, silny nurt, wysokie fale, głazy i skalne progi oraz kręte koryto rzeki są częstymi elementami do pokonania.
WW V – Tylko dla profesjonalistów, rzeka nie wybaczy nam najmniejszego błędu.
Rwący nurt, wysokie fale, skalne progi czy katarakty to normalka.
WW VI – To już extreme !!!

W tej chwili w Chile jest juz po sezonie. Większość agencji organizujących rafting jest już zamknięta. Jest na szczęście Josh - nieustraszony Amerykanin, który obiecał nam moc wodnych wrażeń (jak się potem okazało również podwodnych...)




Gotowi do akcji... zaraz potem odbyła sie edukacyjna pogadanka, po której miny nam troszkę zrzedły...




Dublinska ekipa różowych hełmów ;)




Nie zobaczycie tu Kochani tak profesjonalnych zdjęć jak z Mendoskiego raftingu. Zamiast profesjonalnego fotografa musiałyśmy się zadowolić kierowca ze wsi, któremu powierzyłyśmy nasz aparat. Zrobił nawet kilka zdjęć... ale drugiego pontonu, który z nami płynął ;)




Nie da się w kilku zdaniach opisać tego co spotkało nas miedzy oderwaniem nogi od brzegu a powtórnym jej na nim postawieniu. Zaczęło się ćwiczeniami komend, wiosłowania, ratowania osób, które wypadły z pontonu... szlo nam super. Zajęłyśmy nawet najbardziej odpowiedzialne miejsca na przodzie. Na dobry początek zatrzymaliśmy sie przy 12 metrowym moście, z którego wykonaliśmy szalone skoki do wody. Niesamowite uczucie pokonania naturalnego leku wysokości, lot i wdarcie się w wodę - super!!! Potem zaczęły się kolejne rapidy - to miejsca, w których rzeka przyspiesza - nurt staje się bardzo silny, pojawiają się wysokie progi, skalne uskoki i fale jak na wzburzonym morzu. Bardzo ważne jest wtedy aby bez wytchnienia wiosłować wg zaleceń przewodnika, który siedzi na tyle pontonu i steruje nim za pomocą długich, na stale umocowanych wioseł.
Każdy rapid ma swoja nazwę i specyfikę, o której Josh opowiadał nam przed jego pokonaniem. Zabawa była przednia. poziom adrenaliny jak na rollercoasterze. Po każdej udanej konfrontacji rozlegał się zwycięski okrzyk. Pokonaliśmy tzw. trasę "od mostu do mostu" i wtedy padło pytanie czy plyniem dalej. Dalej miała na nas czekać "piątka" -czyli największy hardcore. Uprzedzono nas, ze szanse wywrotki to 50 na 50%... Szlo nam znakomicie dopóki nie dotarliśmy do rapidu Casa de Piedras.
Przewodnicy i kajakarze eskortujący nasze dwa pontony zarządzili postój przy brzegu. Przez 10 minut wspólnie oglądali krytyczny odcinek rzeki i naradzali się, jaka drogę wybrać, gdyż rzeka każdego dnia jest inna.
Trudno powiedzieć dlaczego nie udało nam się cało przepłynąć rapidu... To na pewno nie wina braku umiejętności. Josh pływa na tej rzece od 18 lat a w tym sezonie dopiero drugi raz przytrafiła mu sie wywrotka. Nie mam oczywiście zdjęcia upamiętniającego tamta chwile ale wyglądało to mniej więcej tak...



Ponton na wielkich falach, w ogniu sprzecznych prądów stanął dęba, wyrzucił załogantów i do góry dnem płynął dalej niesiony przez rwący nurt. A my... każdy walczył o przetrwanie we wścieklej wodzie. Cześć z nas cześć znalazła się pod pontonem (Paulinę wpychało tam aż trzy razy)... prądy i wiry  (pomimo kamizelek) niemiłosiernie wciągały pod wodę, a gdy tylko udało się wynurzyć głowę na powierzchnie zalewały ja fale. Moja walkę utrudniały próby odnalezienia Pauliny - gdy tylko udało mi się wynurzyć krzyczałam "Mi hermana, donde esta, Paulina!!!". Było to zupełnie bezsensowne, gdyż woda huczała wokół... a w otwarta buzie wlewały się litry wody... aż do płuc. Cała akcja trwała około 8 minut... w tym czasie każdy został przetoczony przez rzekę przez cały rapid. Niektórzy zdołali chwycić się pontonu... ale ja niestety nie i najgorszy odcinek przebyłam pod woda, rzucana z ogromna siła na skały i wciągana pod wodę. Gdy wreszcie piekło się skończyło, dopłynęłam do pontonu, który był już odwrócony na właściwa stronę. Wciągnięto mnie na gore... Paulina już była w środku, leżała na dnie pontonu i z wykończenia nie mogla sie ruszyć... Ale byliśmy już bezpieczni. Zaczęliśmy się liczyć...wszyscy byli na pokładzie. Biali jak ściana i trzęsący się z zimna i strachu... Przez chwile wrzało od opowieści o walce z żywiołem, a potem nastała cisza...

Kolejne rapidy pokonaliśmy w pełnym skupieniu i resztkami sil... Po dotarciu na brzeg bylysmy szczęśliwe - że dałyśmy tak dzielnie radę ze już było po...




Paulina z Joshem :)




Lunch pospływowy...w czasie którego dowiedziałyśmy się, ze w styczniu w Futa zginał przewodnik... nie była to pierwsza ofiara tej rzeki...




Prawdziwe refleksje przyszły wieczorem i następnego dnia... Są one następujące - Było rewelacyjnie, nigdy tego nie zapomnimy, niczego nie żałujemy ... chętnie jeszcze raz byśmy spłynęły Futą gdyby ktoś nam zagwarantował, ze nie będzie wywrotki... a ze nikt nam tego nie obieca to raczej już nie damy się na to namówić ;)



czwartek, 22 kwietnia 2010

Swiąteczne SPA_lanie kcal ;)

W Wielkanocna niedziele ruszyłyśmy cztery litery i pojechałyśmy na rowerowa wyprawę do Parku Narodowego Chiloe.
Namówiłyśmy nasza koleżankę z pokoju, aby pojechała z nami...a ta koleżanka była Mariah Carey!!!
Pięknie się w trójkę prezentowałyśmy z tym profesjonalnym ekwipunkiem, prawda?








My jeździłyśmy na rowerach, a ta dziewczynka na swoim psie. Mam nadzieje, że przekonałam ja, że to nie jest najlepsza zabawa...




Po przejechaniu 32 kilometrów miałyśmy dotrzeć do Cucao gdzie znajduje się park . Tam planowałyśmy dwugodzinny trekking.

Rowery działały bez zarzutu…było tylko jedno ALE: męskie siodełka. Po 20 minutach tak nas bolały pupcie, ze musiałyśmy owinąć siodełka zdjętymi bluzami i tym samym przystosować je do damskiego użytku ;) troszkę pomogło :)

Pierwszy odpoczynek - na pomoście.

                              


Największa atrakcja w czasie wycieczki - prosiaczki!!!




Właściciel rowerów twierdził, że nie będziemy musiały pokonywać dużych wzniesień. Ojjjj…jak bardzo nas okłamał.... Ale bylysmy dzielne i miałyśmy dużo energii dzięki porannemu obżarstwo ;)




Tak sobie myślę, ze może kiedyś kupie sobie taki kawałek ziemi jak poniżej, postawie na nim drewniany domek i zaproszę wszystkich obserwatorów naszego bloga... ;) (SE VENDE = na sprzedaż - przyp. red.)




W czasie błogiego odpoczynku na plaży...






...usłyszałyśmy nagle dziwny świst. Okazało się, ze pękła dętka w Pauliny rowerze. Udało nam się ja nawet wymienić ale nie dało się napompować i Paula końcówkę trasy pokonała już na 4 kolkach.




Nie miała jednak czego żałować. Po takim dłuższym odpoczynku pupy bolały ze zdwojona sila!!!!

Z powodu dętkowej przygody dotarłyśmy do parku późno.
Szybko obeszłyśmy planowana trasę – tzw. ścieżkę edukacyjna ;)






A potem przez rozlegle i zabłocone pola poszłyśmy na oddalona o kilka kilometrów plażę.






Miałyśmy ogromne szczęście załapać się na zachód słońca.







Na bezkresnej plaży bylysmy tylko my,




ptaki,




porzucona kotwica...




i muszelki... dla Ciebie Adamku... miauuuu (Adamek dziękuje :* - przyp.red)



 
Gdy wracałyśmy bylo juz prawie ciemno i bardzo magicznie. To była piękna Niedziela Wielkanocna :)