Są piękne miejsca, o których istnieniu nie dowiesz się z przewodnika Lonely Planet. Miałyśmy szczęście i o kilku takich perełkach opowiedzieli nam Tierra Latina i Scott - właściciel hostelu w Santiago. Tak właśnie trafiłyśmy do Las Gaviotas - malej osady na samym końcu Jeziora Rupanco.
Aby dotrzeć na ten koniec świata musiałyśmy wstać o 5:30 i autobusem z Pucon dostać się do Osorno. Z Osorno kolejnym autobusem - o bardzo swojskim klimacie - po prawie 3 godzinach jazdy po wertepach dotarłyśmy do El Poncho. Paulina w autobusie trafnie podsumowała: "Jestesmy już na końcu świata, a to się wciąż nie kończy". Co ciekawe, w autobusie ani na promie nie było ani jednego turysty.
Z El Poncho - malej wioski nad jeziorem Rupanco 3 razy w tygodniu wypływa niewielki stateczko-prom do Las Gaviotas, zatrzymując się przy wielu wioskach po drodze.
Prom jest jedynym środkiem transportu - poza małymi samolotami - który możne dotrzeć do Las Gaviotas. Nie prowadzi tam żadna droga. Wszystko co potrzebne do codziennego życia, jak również materiały budowlane i zwierzęta są przewożone tym promem.
Piątkowym promem dzieci wracają ze szkół z internatem do domów, a niedzielnym do szkol.
Kobiety ciężarne na ostatni okres ciąży są umieszczane w specjalnych domach w większych miastach i tam oczekują porodu.
Takim właśnie promem po 40 minutach płynięcia w deszczu i zupełnej mgle dotarłyśmy na koniec tego ogromnego jeziora. Na kamienistej plaży Las Gaviotas przywitała nas Edith - gospodyni, która wynajmowała nam jeden ze swoich domków gościnnych, na które mówi się tutaj Cabaña.
Po trzęsieniu ziemi wielu turystów zrezygnowało z podróżowania po Chile dlatego nie pierwszy już raz miałyśmy domek na wyłączność :) Ogólnie byłyśsmy jedynymi turystkami w promieniu wielu kilometrów.
Domy mieszczą się na wzniesieniu dzięki czemu widok jest jeszcze ładniejszy :)
Wieczorem poszłyśmy na spacer po zupełnie opustoszałej plazy…
Spokojna tafla jeziora jest jak lustro a robienie jej zdjęć przypomina zabawę w odbijanie kleksów z tuszu na złożonej kartce…
Rupanco to polodowcowe jezioro, które zajmuje 180 km2 i ma 45 km długości i około 11 szerokości!!!! W jego wodach odbijają sie dwa wulkany: Puntiagudo i Osorno.
W sobotę 27 marca ruszyłyśmy w góry… Celem była Laguna Los Quetros. Pani Gospodyni powiedziała, ze to około 6 km w jedna stronę… Okazało się ze znacznie więcej...
Droga wiodła najpierw przez piękne zielone doliny...
a potem przez zabłocone i wąskie wąwozy w górach...
Ta Pani chyba będzie miała dziecko…
Poprzedniego dnia bardzo padało wiec ziemia parowała…czułyśmy się jak w lesie równikowym. Otaczały nas pnącza, mchy, bambusy i ogromne liście.
Były też piękne pajęczyny i pająki…
I motyle...
Z żywych dusz spotkałyśmy tylko tubylca, który na bardzo dzielnym i silnym koniu pokonywał te sama trasę. Potem dowiedziałyśmy się, ze ten człowiek mieszka zupełnie sam w wysokich górach - na odludziu bez prądu i wody. Jego zona zmarła w czasie porodu. Sam wychował syna, który się już usamodzielnił i opuścił ojca.
Szczęśliwie po ponad 4 godzinach marszu dotarłyśmy do celu choć były momenty zwątpienia – to wina zupełnego braku oznakowania szlaków w Chile – przez co turyści często się gubią.
Próbowałam się wykapać ale woda była lodowata.
Byłyśmy z siebie bardzo zadowolone choć perspektywa schodzenia po śliskim błocie była taka sobie.
A potem pyszny obiad u Gospodyni Edith.