poniedziałek, 7 czerwca 2010

zamiast chwilowo niedostępnych zdjęć...

Z szalonym kierowcą w czwartek po południu 15 kwietnia dotarłyśmy do miejscowości o nazwie Puerto Tranquilo. Ta wioska to właściwie jedna ulica i odchodzących od niej kilka bocznych dróg. Główną atrakcją, która przyciąga tu w sezonie sporo turystów są tzw Capillas de Marmol czyli Kapliczki z Marmuru.
To przepiękne Sanktuarium stworzone przez naturę. Dla mnie dowód na to, że to natura ma doskonały gust i poczucie estetyki. Nie potrzebuje mód, narzędzi i ludzkich dłoni aby stworzyć budowle, które zapierają dech w piersiach.
Zanim jednak było nam dane obejrzeć te cuda, musiałyśmy pokonać sporo trudności. Kwiecień to już zupełnie okres poza sezonem w południowej części Ameryki Południowej. Trudno się temu dziwić:  jest coraz zimniej, coraz więcej pada... największym plusem jest brak nadmiaru turystów.
Tym razem ten brak okazał się dla nas problemem. Kapliczki zwiedza się w czasie rejsu łódką po jeziorze Lago General Carrera. Podobno każdego lata 3000 osób przyjeżdża do miasteczka, aby wybrać się na łódkowa przejażdżkę i podziwiać ten cud natury. 15 kwietnia nie było niestety nikogo poza nami, kto marzył o ich zobaczeniu. Z kilku przyczep kempingowych w których mieszczą się "biura" przewoźników - właścicieli łódeczek, żadne nie było otwarte. Na naszą prośbę pani z pobliskiego baru wezwała przez radio zaprzyjaźnionego przewodnika.
Pan szybko przybył na rowerze... I halo halo, właśnie mi się przypomniało, że nie byłyśmy już wtedy same. W barze, ku naszej radości spotkałyśmy belgijskich braci na motorach!!! Zupełne zaskoczenie. Chłopacy byli zmęczeni i poobijani. Poprzedniego dnia jechali w strasznych warunkach pogodowych, które w połączeniu z szutrową drogą zapewniły im pierwsze w podróży bolesne upadki. Już przez chwilę ucieszyłyśmy się, że razem z nami wynajmą łódkę i obejrzą kapliczki, ale szybko przypomnieli nam o swojej podróżniczej zasadzie "no tours" czyli żadnych zorganizowanych wycieczek...
Cena za wynajem dwunastoosobowej łódki z przewodnikiem = sternikiem była dla nas dwóch za wysoka postanowiłyśmy więc poczekać na autobus, który miał przyjechać za dwie godziny. Pomyślałyśmy, że z pewnością wysiądą z niego weseli turyści ciekawi świata, którzy popłyną z nami i zmniejszą koszty. Niestety ani z tego ani z innego autobusu [prawie pustego] nie wysiadł żadne turysta.
Wynegocjowałyśmy więc z przewodnikiem promocyjną cenę i ruszyłyśmy przez malownicze jeziora w stronę kapliczek. Po 20 minutach płynięcia mogłyśmy już podziwiać pierwsze groty wyrzeźbione w ciągu tysięcy lat przez wodę. Ta cudowna w skutkach wodna erozja utworzyła w twardych skałach setki łuków, zaułków, jaskiń i grot o różnych barwach, kształtach, fakturach i wielkościach.
Najbardziej okazała jest Catedral czyli Katedra. Mam nadzieję, że odzyskamy nasze zdjęcia tych pięknych mineralnych form i Wam je pokażemy a tym czasem załączam zdjęcia znalezione w internecie.




Zwiedzanie kapliczek polega na wpływaniu w możliwie jak najdalsze zakątki grot. Przewodnik tak sprawnie operuje łódka aby ta nie uderzała gwałtownie w ściany jaskiń. Woda jest tak krystalicznie czysta, ze można podziwiać nie tylko to co nad nią ale i to co pod wodą. W sezonie letnim można wyskoczyć z łódki i popływać między skałami. Nam nie przyszło to do głowy. Byłyśmy ubrane na cebulkę i zapięte po nos w sztormiakach.







Gdy zaczęliśmy wracać zaczęło się ściemniać i wzmógł się straszny wiatr. Łódeczka [bo w obliczu fal z łódki zrobiła się łupinka] płynęła pod fale i z hukiem spadała z ich szczytów rozbryzgując kolejne. Musiałyśmy mocno się trzymać aby nie wypaść. Podróż powrotna trwała 40 minut i wydawało się, że nigdy się nie skończy. Mi było nawet wesoło, ale po pewnym czasie chyba obie zaczęłyśmy się zastanawiać czy aby na pewno jesteśmy kandydatkami na zbliżający się rejs po Atlantyku...
Gdy byłyśmy już bezpieczne na brzegu zgodnie stwierdziłyśmy, że warto było ponieść koszt wynajęcia łódki i przeżyć kolejne stresujące spotkanie z wodą - Capillas de Marmol zrobiły na nas spore wrażenie :)
Noc spędziłyśmy w nieciekawym hostelu u wrednej baby z 10 Izraelczykami, którzy nie wiadomo skąd się nagle tam wzięli w środku nocy... Czy ja już Wam opowiadałam o fenomenie podróżujących Izraelczyków??? Tego wieczora mogłyśmy z bliska i w dużej skali doświadczyć, że słuszne są niestety złe opinie, które krążą po świecie o podróżujących młodych obywatelach Izraela.
Następnego ranka [po zimnym prysznicu] próbowałyśmy bez skutku złapać stopa do Chile Chico, ale prawie zerowy ruch zmusił nas do skorzystania z usług prywaciarza - monopolisty, który małym rozklekotanym busem pokonuje codziennie tę trasę. No i niestety również zdjęcia z tej malowniczej drogi chwilowo niestety przepadły...
Po południu byłyśmy na miejscu i zameldowałyśmy się w różowym domku, w którym mieścił się domowy hostelik Rosita. Cały dzień spędziłyśmy w internecie pisząc bloga i planując dalsze etapy podróży. Spotkałyśmy jednego turystę - skośnookiego młodego chłopaka i stwierdziłyśmy, że od jakiegoś czasu regularnie miga nam on w różnych hostelach i na szlakach...
Rano, małym lokalnym busikiem ruszyłyśmy do oddalonego o godzinę drogi Los Antiguos, w którym przekroczyłyśmy granicę i znalazłyśmy się znowu w Argentynie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz